Jest kilka słów, których nie lubię w coachingu. Jest jedno, którego nie lubię najbardziej, mianowicie słowo: coaching. Nie spotkałam się z nikim, w kim to słowo wywołuje dobre skojarzenia czy uczucia. A ja jestem pierwsza w kolejce. To słowo jest obce i dziwne.
A coaching to spotkanie. Coaching to rozmowa. Spotkanie i rozmowa to zupełnie inne słowa niż coaching. Inaczej brzmią. Brzmią zachęcająco i mają w sobie ciepło. A słowo: coaching odpycha.
Lubię wiele angielskich słów i je używam codziennie, bo mają lepszy wydźwięk niż po polsku, jasne. Czemu nie. Używam też czasem francuskich, a czasem łaciny. Jak każdy, nawet mimowolnie i nieświadomie. Po prostu jest częścią naszego języka potocznego. Ale coaching? Coś tu jest nie tak.
No i co teraz? Mam się nazywać słuchaczem? Rozmówcą? No nie da się. Musi zostać coach. Czy napisane po polsku chociaż jakoś lepiej wygląda? Kołcz. Słowo jakby z rolnictwa pochodziło. Kojarzy mi się ze żniwami i jakimiś maszynami rolniczymi.
Coaching jest jak rozmowa z mamą, jak z najlepszym przyjacielem. Wyobrażam sobie coacha jednak jako osobę, która posiada nie tylko umiejętności i jest sprawna w stawianiu pytań, ale ta osoba musi posiadać przede wszystkim mądrość, z której owe pytania będą wypływać. Bo nikt z nas nie jest kolejnym problemem do naprawienia według jakiegoś szablonu czy klucza.
Coach nie może podchodzić do każdego w ten sam sposób: problem z pracą? Bum, pytania z serii praca, burnout. Problem z ojcem? Bum, pytania z serii ojciec. Jasne, są podstawowe pytania, które każdy człowiek powinien sobie zadać i poszukać na nie odpowiedzi. Każdy z nas powinien zajrzeć w siebie i uczciwie odpowiedzieć sobie na te pytania. Tylko wtedy uda się dotknąć czegoś prawdziwego o sobie.