Liceum. Wiosna. Dzień sportu. Idziemy do innej szkoły na zawody sportowe. Pamiętam dobrze ten dzień. Żaden specjalny dzień. Taki sobie dzień. Może dlatego go pamiętam, bo w liceum nie ma wielu wolnych dni. Idziemy w ten słoneczny, ale jeszcze chłodny dzień całą klasą. Każdy ma coś do powiedzenia: jeden opowiada, drugi się śmieje, jeden szepcze, drugi słucha, jeden się przytula, drugi jest przytulany. Błogi dzień. Idziemy razem. Stadnie. Ja w swojej kurtce. Sama i osobna.
Jesteśmy na miejscu. Inni się rozbierają, szykują do biegów, skoków i treningów. Ja jestem przemarznięta. Słońce coraz wyżej. Ja się w sobie kurczę. Inni rzucają kurtki, biegają, ogrzewają się, energia w nich płynie, słońce głaszcze. Coraz więcej osób przychodzi i zostawia swetry i bluzy. Ja bez pytania zakładam wszystko, co przynoszą. Zakładam i zakładam. Wyglądam jak kula śniegowa. I tak się czuję. Czuję wszechogarniający chłód. Żaden promień słońca nie ma szans. Ja czuję tylko chłód i robię, co umiem i co znam. Zakładam kolejne warstwy. Ręce mam skostniałe.
Inni podchodzą z rozgrzanymi policzkami, z wesołymi oczami, z uśmiechniętymi twarzami. Ja też bym tak chciała. Ale jak wykonać ruch, jeśli jestem zamrożona?
Przesiedziałam cały piękny dzień w warstwach. Nie swoich warstwach. Przygodnych kurtkach, przepoconych, nie swoich bluzach, swetrach pachnących kimś innym. Po zakończonym dniu każdy przyszedł odebrać swoje ubranie. I rozbierałam się, odwijałam się, odlepiałam się. Zostałam na końcu tylko ja. Mogłam się poruszać. Mogłam poczuć swoje ciało. Poczułam słońce na szyi, dekolcie, na rękach.
Zmarnowałam cały dzień nosząc nie swoje warstwy. Zmarnowałam nie jeden dzień nosząc na sobie nie swoje warstwy. Zmarnowałam wiele dni zamrożona i wyczekująca.