Albo ocean, albo pustynia.
Albo prawda, albo fałsz.
Albo tak, albo nie.
Tak myśli się, mając 10, 15, 20 lat. Niedojrzale. Egocentrycznie. Zero-jedynkowo. Potem przychodzi dorastanie, dojrzewanie, ugniatanie, aż przychodzi sfera szarości. Sfera kompromisów, półcieni, niejednoznaczności. To czas, w którym poddajemy w wątpliwość wszystko, wartości, zasady, reguły, po to, by stworzyć na nowo coś swojego. By od zera zbudować fundamenty reszty naszego życia.
Dlatego nie chcę być w szarym związku. Wolę książkę i rozmowę z przyjaciółką, którą znam od 20 lat. Cokolwiek się stanie, ona jest. Nie jest po coś ze mną ani nie ma oczekiwań. Nie podpisała ze mną kontraktu na zyski.
Wolę szczerą, długą rozmowę z sąsiadką, której nie widziałam 15 lat, niż 15-minutowe spotkanie na kawę z koleżanką z pracy, która tylko monologuje. Wolę jeden sweter, który daje ciepło, niż 15 poliestrowych, przez które tylko się pocę.
Mieszkając daleko od znajomych i bliskich, siłą rzeczy spotykam się z nimi na dłużej na dzień, na dwa. Często zostaję na noc. To coś innego niż godzinny lunch w mieście. Krótka rozmowa, nawet dwugodzinna, jest zupełnie inna od wieczornej rozmowy przy świecach czy porannej rozmowy przy herbacie. W takich chwilach czuję prawdziwą bliskość bycie z drugą osobą. Nie na galowo i w pełnym makijażu, ale w porannej bladości i potarganiu.
Takie osoby przytulam w myślach, nawet gdy długo ich nie widzę. Do takich ludzi wysyłam ciepło, kiedy czuję, że coś jest nie tak. Dla takich osób jestem gotowa przemierzyć świat samolotem, pociągiem, podmiejskim autobusem. By spotkać się w małym mieszkaniu, gdzie będę spać na starej, poplamionej sofie.
Bo to, co się wydarza w takim miejscu, jest większe niż magia. To jest przyjaźń.